W poprzednim artykule sygnalizowałem, że jedną z kluczowych przyczyn obni ż aj ą cych stopie ń spo ł ecznego zaufania może być dominująca w ostatnim ćwierćwieczu koncepcja planowania przestrzennego miast i towarzyszące jej zjawiska. Jak wynika z licznych badań, czynniki takie, jak planowanie przestrzenne, sposób projektowania i wyposażenia przestrzeni publicznej, mają znaczący wpływ na stan naszego umysłu. W dzisiejszym artykule kontynuując wątek rozpoczęty w artykule pt. „ SKORO PIENIĄDZE SZCZĘŚCIA NIE DAJĄ, TO CO ?” zasygnalizowanie jaką cenę płaci każdy z nas w wyniku złej polityki rozwoju naszych siedlisk – miast! Czas się nad tym zastanowić w kilku aspektach – inżynierskim, psychologicznym, społecznym i medycznym, bo być może nie jest jeszcze zbyt późno na poprawę warunków życia jeszcze naszego pokolenia!
Formy ludzkiej mobilności od zawsze determinowały kształt miasta. Tam, gdzie ludzie poruszają się pieszo – jak na Starym Mieście we Florencji – uliczki są wąskie, kręte, pełne kafeterii i sklepów z pamiątkami. Dominacja omnibusów w XIX- wiecznym Nowym Jorku sprzyjała urbanistycznej szachownicy, po której szerokich ulicach spacerowali co prawda przechodnie, ale biura były już przeniesione na wyższe piętra zabudowy. W miastach zbudowanych wokół samochodów, jak Los Angeles czy Houston, arterie komunikacyjne są niezwykle szerokie, najczęściej pozbawione jakichkolwiek chodników. Przechodnie zostali wyrzuceni do centrów handlowych, a publiczny transport jest zredukowany do minimum.
W Dolinie Krzemowej korzysta z niego zaledwie 3,7% osób. Pozostali muszą dojechać do domów na własną rękę, co – z uwagi na pokonywane odległości – nie pozostaje bez wpływu na ich psychiczne samopoczucie.
Dojazdy do pracy otwierają listę czynności obniżających drastycznie nasze poczucie szczęścia (na przeciwległym biegunie plasuje się seks i kontakty towarzyskie). Tak przynajmniej wynika z badań przeprowadzonych 10 lat temu przez Noblistę, Daniela Kahnemana. Szczęście bądź nieszczęście nie oznacza jednak obecności lub braku prostej przyjemności. Ludzie preferują jakąś czynność wówczas, gdy ma ona dla nich sens, stawia im wyzwania i umożliwia kontakt z innymi ludźmi. Pewnie dlatego wielu mieszkańców centrów miast – zabieganych, poumawianych i goniących terminy – czuje się szczęśliwszymi niż mieszkańcy przedmieść i obrzeży, u których często niedomaga społeczny wymiar życia. W realiach polskich towarzyskie koszty rozlewania się miast opisał – w formie doskonałego reportażu – Filip Springer w „Wannie z kolumnadą” (Wydawnictwo Czarne, 2013). To, co relacjonowali Autorowi mieszkańcy przedmieść Poznania, Szczecina, czy Wrocławia znajduje potwierdzenie w badaniach psychiki osób, pozbawionych wystarczającej ilości i jakości społecznych bodźców.
Kanadyjski ekonomista John F. Helliwell wykazał, iż zawiązanie choć jednej przyjaźni przez osobę samotną podwyższa jej poczucie szczęścia tak, jak trzykrotne zwiększenie zarobków. W tych samych badaniach obliczono – kierując się utylitarystycznym podejściem Benthama – iż 10 procentowy wzrost liczby obywateli mogących liczyć na kogoś, podwyższa narodowe poczucie szczęścia w większym stopniu niż obdarowanie każdego pracującej osoby 50 procentową podwyżką. Co najważniejsze – z punktu widzenia mieszkańców przedmieść (suburbia), podmiejskich osiedli (eksurbia), czy miast krawędziowych ( edge cities ) – liczą się nie tylko silne więzy z członkami rodziny, bliskimi przyjaciółmi i dobrymi znajomymi (w liczbie do 150 osób, jak obliczył brytyjski antropolog Robin Dunbar), lecz przede wszystkim luźne związki z sąsiadami, miejscowymi sprzedawcami, policjantami, czy osobami robiącymi zakupy w tym samym sklepie. Prace socjologa Marka Granovettera – jeszcze z lat 70-siątych XX wieku – pokazały, że to słabe ogniwa ( weak links ) społecznej sieci decydują o naszym sukcesie zawodowym i kondycji towarzyskiej.
Deficyt społeczny (kryzys) – wynikający z charakteru podmiejskiej zabudowy, braku odpowiedniej edukacyjnej i kulturalnej infrastruktury, oraz godzin spędzanych każdego dnia na dojazdach – przekłada się na niski poziom społecznego zaufania. Co ciekawe, niska wiara w ludzką uczciwość nie ma większego związku z rzeczywistym poziomem uczciwości sąsiadów lub obcych, zwracających na policję na przykład Twój zgubiony portfel. Badania Helliwella przeprowadzone na mieszkańcach obrzeży Toronto pokazały, iż Kanadyjczycy są przekonani, że zaledwie 25% obcych osób zwróci znaleziony portfel, choć w rzeczywistości poziom uczciwych obywateli sięgał 83%.
Tak duża dysproporcja między szacunkami a rzeczywistością wynika z drastycznego obniżenia częstości społecznych kontaktów twarz w twarz, i w konsekwencji braku wskazówek co do charakteru własnych sąsiadów i mieszkańców okolicy. Błąd, zupełnie jak w sytuacji, gdy oceny poziomu bezpieczeństwa dokonujemy na podstawie ilości graffiti, a nie statystyk policyjnych.